„Budzić nadzieję w sobie i innych, oznacza: dodawać odwagi, dodawać życia.”
-Szkoda, że cię ze mną nie będzie – odezwał się stojący po prawej stronie chłopak. Zadarłam głowę i spojrzałam w jego spokoje, morskie oczy. William był jedną z niewielu osób, która kochała mnie bezwarunkowo. Był dla mnie bardzo ważny i mogłabym dla niego zrobić wszystko. Nie opuszczał mnie, gdy go potrzebowałam, a to dla mnie bardzo istotne. Znaliśmy się doskonale i widzieliśmy o sobie wszystko.
-Będę trzymać kciuki – wzięłam go za rękę.
-Chyba będziesz zaciskać pięści ze złości – uśmiechnął się ukazując swoje białe zęby.
-Wiesz, że nic na to nie poradzę? Czy będę milutka i grzeczniutka czy nie i tak dostanę szlaban na wszystko, gdy zjawi się jakiś klub piłkarski. Nie mam pojęcia dlaczego Javier jest tak wyczulony na ten sport. Zwłaszcza, że sam jest byłym piłkarzem! Do tego ma dziwnego fiksa, że wszędzie muszę gadać po angielsku!
-Nawet w Meksyku? – objął mnie ramieniem i udaliśmy się w stronę jego zaparkowanego Mercedesa.
-Tam to ja specjalnie mówię po angielsku! – prychnęłam. – To jest chory klient!
-Ale dzięki mnie, swojemu ukochanemu przyjacielowi, znasz nie tylko angielski! – zaśmiał się.
-A tylko wypaplaj kiedyś Javierowi, że doskonale znam hiszpański to uduszę! – wsiadłam do auta. – Przy nim rżnę głupa, że nie umiem się nawet przedstawić!
-A z matką jak gadasz? Bo jakoś nigdy nie zwróciłem na to uwagi – usiadł za kierownicą i ruszył.
-Bo jak się zjawiasz to gadamy po angielsku – westchnęłam. – A tak to po hiszpańsku. Wiesz, że moje zdolności lingwistyczne są żałosne – przewróciłam oczami. – Matematyka, fizyka, informatyka czy nawet chemia to bułka z masłem, gdy przychodzi mi coś powiedzieć po francusku!
-Strzelę dla ciebie gola – puścił mi oczko i zignorował moje słowa. Kto jak to, ale on wie, że taka ze mnie humanistka jak z koziej dupy trąba.
-Co z tego, że go strzelisz jak go nie zobaczę! – warknęłam. – Willie, ja chce iść na mecz… – jęknęłam.
-Raczej nie dam sobie rady z tym zastępem ochroniarzy, którzy są ustawiani pod twoim domem, gdy masz szlaban, a jest mecz – wzruszył ramionami.
-Długo będziesz mi to wypominał?! – burknęłam. – Raz się to zdarzyło. RAZ! Gwarantuję ci, że Javi tego kiedyś pożałuje! – syknęłam złowrogo, a nie zwykłam rzucać słów na wiatr. Ujęłam w palce zawieszkę w kształcie diabełka i dla uspokojenia zaczęłam się nią bawić. Mam ją odkąd pamiętam, a dostałam ją od mojej mamy. Małe złote cacuszko jest dla mnie bardzo ważne właśnie ze względu na nią. Czternaście lat temu straciła pamięć i nie wie kim była i co robiła przed wypadkiem samochodowym w którym brałyśmy udział. To ponoć był straszny karambol, wiele osób umarło, a my ocalałyśmy cudem. Po dawnym życiu zostałam jej ja, prawie spalone prawo jazdy i dwie zawieszki: złoty diabełek i piękny błękitny szafir. Nie wiedziała skąd to miała, ale była pewna, że to coś ważnego.
Stałem na murawie jednego z boisk treningowych Valdebebas i patrzyłem na ćwiczących kumpli.
-Canales, nie ociągaj się! – krzyknął trener. Wiekowy był to człowiek, bo miał już siedemdziesiąt lat, ale energii miał co niemiara!
-Dobra! – zawołałem i wróciłem do ćwiczeń. Przed nami był mecz z Manchesterem United. Z tego co mówili mi kumple miałem szansę zagrać. Jednak, żeby Mourinho mnie wystawił musiałem dać z siebie jak najwięcej.
-Jeszcze ten meczyk i wakacje – uśmiechnął się do mnie leżący na murawie Marc Villa.
-Jak będziesz się tak obijać to Mou dojebie ci dodatkowe ćwiczenia przed wakacjami – zaśmiał się Junior, a właściwie Cristiano Ronaldo Junior. Tak, syn TEGO Cristiano Ronaldo, a mój dobry kumpel. Moja mama była jego matką chrzestną. Ponoć uwielbiała spędzać czas, a on, gdy jeszcze nie potrafił mówić i wydawał z siebie dziwne dźwięki tylko na nią mówił „Aaaa”. Normalnie powód do dumy.
-Skoczymy potem do mnie? Zagramy w coś? – zaproponował przechodzący Victor Casillas.
-Spoko – pokiwałem głową. – Ale wieczorem idę się spotkać z Adelle.
-Naszą słodziuteńką Morateczką? – zarechotał Marc. Niewiele myśląc zdjąłem z nogi buta i rzuciłem w niego. – Ała! Ogarnij się, Canales! – zawył z bólu. Korek trafił w prost w jego gładziutkie czoło. Biedak, będzie miał kuku i jak w takim stanie pójdzie wyrywać laseczki?
-Jeden zero dla Alana! – ryknął Junior.
-Czy Villa się odegra? – zastanawiał się Victor. – Mruży gniewnie oczy i… Jak zwykle ulega mocy niezwykłego ciosu młodego Alana Canalesa, nadziei hiszpańskiego futbolu! – zaczął bić brawo, a ja popukałem się w czoło. Zadaję się z debilami.
-Villa, przestań strugać wariata! Casillas, a ty na co czekasz?! – ryknął trener, a Marc jak oparzony podskoczył go góry.
-Soreczki, trenerze! – rozłożył ręce i zaczął ćwiczyć.
-Canales, a ty co? – podszedł do nas. – To jeszcze nie wakacje! Mocniejszy skłon! Mocniejszy!
-Spoko, trenerze – wyszczerzył się Junior. – Wygramy i tak. To pewne.
-Nie bądź taki pewny, bo pewność nie pewna. Ty jesteś tu, a tam jest William Rooney – zauważył przytomnie Mourinho.
-Po wakacjach będziemy mieć Nico z powrotem, więc będziemy nie do pokonania! – powiedział pewnie Junior. Miał na myśli Nicanora Vazqueza, swojego najlepszego kumpla, który pięć lat temu ni z tego ni z owego odszedł do Racingu Santander. Miałem wtedy trzynaście lat i słabo się orientowałem co dzieje się u chłopaków, ale Nico zniknął, a Juniorowi bardzo go brakowało. W sumie to się nie dziwię. Siedzieli razem w ławce od małego, razem zaczynali swoje podboje w Realu. Łączyło ich wiele: ich ojcowie byli piłkarzami, kochali Real Madryt, byli napastnikami i wychowały ich macochy. Co prawda obie były fajne, ale Junior tylko tolerował Irinę Shayk, a Nicanor kochał Rezę Gutierrez. Ponoć w pierwszej linii ataku byli nie do pokonania, ale… Nicanor postanowił grać dla słabowitego Racingu. Na szczęście w tym roku przyjął propozycję Mou i wracał. Junior był bardzo, ale to bardzo szczęśliwy.
-Vazquez będzie tu od nowego sezonu i obecnie ma na głowie co innego. Trenować!
-Ale my jesteśmy lepsi niż Manchester – mruknąłem.
-Ty mi tu nie cwaniakuj, bo cię cofnę do Castilli! – Mou pogroził mi palcem, a dreszcz przeszedł mi po plecach. Dopiero od dwóch miesięcy w miarę regularnie gram z pierwszą drużyną!
-To nara, Alanku! – zarechotał Marc.
-A ciebie, Villa, do Barcelony! – spojrzał na niego.
-A tak się da? – zadumał się inteligentnie.
-Wszystko się da. Nie zapominaj, że jestem wpływowym człowiekiem. A na ciebie Barcelona zawsze czeka i wtedy nie pomoże skomlenie Juniora i Casillasa. Dobra, koniec! – zawołał. – Do szatni!
-ALAN!!! – darł się ktoś za mną. Odwróciłem się i dostrzegłem pędzącą w moim kierunku Dolores, siostrę Juniora i moją dobrą kumpelę.
-Co jest? – zdjąłem drugiego buta i wziąłem oba do rąk.
-Jaka jazda! – zachichotała. Jej blond włosy rozwiewał wiatr i sprawiał, że wpadały jej do oczu.
-Jaka? – zaciekawiłem się.
-Jadę z wami do Manchesteru! – zapiszczała i rzuciła mi się na szyję. – Czy to nie cudownie?!
-Zajebiście! – ucieszyłem się.
-Chłopaki! Robimy petycję, żeby moja siostra z nami nie jechała! – zapiszczał Junior. – To jest skandal! Kto się na to zgodził?!
-Nasz tatuś – pokazała mu język.
-Wrzucimy zarazę do rzeki! Na szyję kamień i niech tonie! – zdecydował szybko Casillas. Nie podejrzewałem go o mordercze zapędy.
-Po moim trupie! – zaprotestowałem.
-Dawać go! – zatarł ręce Villa i ruszył w moim kierunku.
-Gdzie!? – przede mną stanęła Dolores i wyciągnęła do niego długie paznokcie pomalowane na wściekłą czerwień.
-Junior! Ona chce mnie zabić! – schował się za kumplem.
-Dori! – Victor złapał ją w pasie i przełożył sobie przez ramię. – Alan ma coś co sprawia, że nie potrzebuje twoich pazurków – powiedział delikatnie do jej tyłka.
-Co takiego? – prychnęła.
-Prawy sierpowy? – zaśmiał się Marc.
-Potrafi ci zjechać w kilku językach a ty i tak tego nie zrozumiesz, lamusie! – odparował Junior. Po chwili już leżał na ziemi przygnieciony Villą.
-Żal mi was – pokręciłem głową i wszedłem do szatni. Faktycznie miałem dar do nauki języków, ale co z tego, gdy przedmiotów ścisłych nie czaiłem. Mój ojciec, który jest niekwestionowanym geniuszem matematycznym spędził wiele godzin na pomaganiu mi w pracach domowych. W końcu się poddał i stwierdził, że zapłaci nauczycielom, żeby stawiali mi dopuszczające oceny, żebym chociaż zdawał do następnej klasy. Bardzo się starałem, ale nie rozumiałem nic, a żaden wzór nie chciał mi wejść do głowy. Co innego z językami. Do nich miałem talent. Od dziecka władam hiszpańskim, bo to język ojczysty. Czeski opanowałem ponoć, gdy miałem cztery lata, a uczyła mnie go moja mama. Francuskiego i portugalskiego nauczyli mnie piłkarze, a zarazem przyjaciele taty. Włoski opanowałem w któreś wakacje w Rzymie, a angielskiego nauczyłem się w szkole. Tak to bywa, że jak ma się dar do jednego to nie do drugiego. Na szczęście chodzę do szkoły sportowej przy Realu Madryt, inaczej zwanej realową. Tam nikt nie zwraca uwagi na wyniki w nauce, tam się szkoli sportowców i pomaga im przebrnąć przez obowiązkową edukację.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz